poniedziałek, 8 czerwca 2015

Od Frisket

Urodziłam się na dalekim południu, tam, gdzie niewiele jest drzew i pożywienia, tam, gdzie słońce praży grzbiet niemal przez cały dzień, a noce chłodniejsze są niż na północy. Moi rodzice byli niewiele znaczącą parą w bezimiennej watasze obozującej przy ogromnej oazie. Cała grupa wilków słuchała się wiekowego alfy - podobno był tak stary, że nie pamiętał własnego imienia, więc wszyscy zwracali się do niego jego tytułem. Prowadził on nas sprawiedliwie i z łatwością rozstrzygał spory, a pod jego przywództwem nasze pyski nie zaznały ni głodu, ni pragnienia. Wilki z chęcią rodziły potomstwo i zwiększały wspólną potęgę, dzieląc się wszystkim, co posiadały.
Byłam najmłodsza z całego rodzeństwa i - według moich braci - także najgłupsza. Urodziłam się słabiutka i chorowita, tak w każdym razie opowiadała mi matka. Jednak dzięki odpowiedniej opiece szybko zdrowiałam i nabierałam sił do psot. Często ścigałam się z siostrą wokół gorących źródeł i zwykle wygrywałam. Moje nogi stały się silne i umięśnione już w czasach szczenięcych. Rodzice zapewniali mnie, że jestem najszybszym wilkiem na świecie, a ja im wierzyłam.
Niestety, naszego przywódcę dopadła okropna choroba, a wkrótce i śmierć. Nie zostawił po sobie potomstwa, nie miał nawet partnerki. Cała wataha opłakiwała jego stratę, ale żałobę przerwała cicha, nieśmiała uwaga: "Kto nas teraz poprowadzi?". Zgłosiło się kilku chętnych, lecz żaden z nich nie miał ochoty oddawać stanowiska drugiemu. Tak rozpoczął się największy spór, jaki widziałam w życiu. Wilki podzieliły się na obozy, a każdy z nich wspierał jednego ze swoich "wodzów". Na początku próbowano rozwiązać sprawę pokojowo, dyskutując i obmyślając odpowiednie strategie, lecz szybko to zawiodło. Osobniki patrzyły na siebie wrogo, nawet atakowały. Incydentem zaważającym o moim pozostaniu w watasze była śmierć trzech basiorów w walce o przywództwo. Uznałam, że oni nigdy nie nauczą się samodzielności, ale ja wciąż mam szansę. Porzuciłam moją rodzinę, która wdała się w konflikt i uczestniczyła w nim równie żarliwie co inni. Mając dwie i pół wiosny wyruszyłam na podróż mojego życia razem z kilkoma rozsądnymi wilkami, lecz wkrótce rozdzieliliśmy się i każde z nas powędrowało w swoją stronę. Obeszłam całe południe i niedługo po tym znałam je jak własną kieszeń.
Miałam ochotę na coś nowego, nieznanego, nieodkrytego. Skierowałam się więc ku północy, a konkretnie północnemu-wschodowi. Chyba, bo nie umiem określać kierunku za pomocą gwiazd, ale sugerowałam się położeniem słońca... No, północny-wschód. Zachwycałam się bujnymi lasami i rzekami obfitującymi w ryby, a także słonecznymi polanami i mnogością zwierzyny. Fascynowało mnie wszystko, co nowe.
Szybko zaczęła mi doskwierać samotność. Nigdy nie byłam odludkiem, zawsze szukałam okazji do nawiązania nowych znajomości, a po kilku tygodniach w drodze bez osoby, do której mogłabym otworzyć pysk zaczynałam czuć przygnębienie. Obrałam więc nowy cel - dołączenie do watahy. Nie zwlekałam, jak powiedziałam, tak zrobiłam.

Pod nogami siąpiło mi zimne, lepkie błoto. Intensywny deszcz rozpuszczał ziemię przez trzy bite dni i teraz, gdy nareszcie ustał, moje łapy wyglądały jak bezkształtne gliniane rzeźby. Ciężko chodziło się w takim stanie, ale z pewnością było to lepsze niż gorące, niemal parzące piaski pustynne. Szybko kopnęłam samą siebie prądem i podreptałam nieco szybciej w stronę widocznej w oddali rzeki.
Jej koryto było płytkie, a w wodzie zmąconej intensywnym deszczem pluskały się soczyste ryby. Na ich widok zaburczało mi w brzuchu. Niewiele myśląc, skoczyłam w pogoń za kilkoma łososiami - w końcu i tak byłam już mokra. Kilkakrotnie ryba wyślizgnęła mi się z pyska, ale w końcu pochwyciłam pięknego, dużego osobnika. Gdy tylko wynurzyłam pysk z wody, zauważyłam jakiegoś wilka stojącego na brzegu i przyglądającego mi się z uwagą.

(Do dokończenia przez kogokolwiek!)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz