Urodziłam się na dalekim południu, tam, gdzie niewiele jest drzew i
pożywienia, tam, gdzie słońce praży grzbiet niemal przez cały dzień, a
noce chłodniejsze są niż na północy. Moi rodzice byli niewiele znaczącą
parą w bezimiennej watasze obozującej przy ogromnej oazie. Cała grupa
wilków słuchała się wiekowego alfy - podobno był tak stary, że nie
pamiętał własnego imienia, więc wszyscy zwracali się do niego jego
tytułem. Prowadził on nas sprawiedliwie i z łatwością rozstrzygał spory,
a pod jego przywództwem nasze pyski nie zaznały ni głodu, ni
pragnienia. Wilki z chęcią rodziły potomstwo i zwiększały wspólną
potęgę, dzieląc się wszystkim, co posiadały.
Byłam najmłodsza z całego rodzeństwa i - według moich braci - także
najgłupsza. Urodziłam się słabiutka i chorowita, tak w każdym razie
opowiadała mi matka. Jednak dzięki odpowiedniej opiece szybko zdrowiałam
i nabierałam sił do psot. Często ścigałam się z siostrą wokół gorących
źródeł i zwykle wygrywałam. Moje nogi stały się silne i umięśnione już w
czasach szczenięcych. Rodzice zapewniali mnie, że jestem najszybszym
wilkiem na świecie, a ja im wierzyłam.
Niestety, naszego przywódcę dopadła okropna choroba, a wkrótce i
śmierć. Nie zostawił po sobie potomstwa, nie miał nawet partnerki. Cała
wataha opłakiwała jego stratę, ale żałobę przerwała cicha, nieśmiała
uwaga: "Kto nas teraz poprowadzi?". Zgłosiło się kilku chętnych, lecz
żaden z nich nie miał ochoty oddawać stanowiska drugiemu. Tak rozpoczął
się największy spór, jaki widziałam w życiu. Wilki podzieliły się na
obozy, a każdy z nich wspierał jednego ze swoich "wodzów". Na początku
próbowano rozwiązać sprawę pokojowo, dyskutując i obmyślając odpowiednie
strategie, lecz szybko to zawiodło. Osobniki patrzyły na siebie wrogo,
nawet atakowały. Incydentem zaważającym o moim pozostaniu w watasze była
śmierć trzech basiorów w walce o przywództwo. Uznałam, że oni nigdy nie
nauczą się samodzielności, ale ja wciąż mam szansę. Porzuciłam moją
rodzinę, która wdała się w konflikt i uczestniczyła w nim równie
żarliwie co inni. Mając dwie i pół wiosny wyruszyłam na podróż mojego
życia razem z kilkoma rozsądnymi wilkami, lecz wkrótce rozdzieliliśmy
się i każde z nas powędrowało w swoją stronę. Obeszłam całe południe i
niedługo po tym znałam je jak własną kieszeń.
Miałam ochotę na coś nowego, nieznanego, nieodkrytego. Skierowałam się
więc ku północy, a konkretnie północnemu-wschodowi. Chyba, bo nie umiem
określać kierunku za pomocą gwiazd, ale sugerowałam się położeniem
słońca... No, północny-wschód. Zachwycałam się bujnymi lasami i rzekami
obfitującymi w ryby, a także słonecznymi polanami i mnogością zwierzyny.
Fascynowało mnie wszystko, co nowe.
Szybko zaczęła mi doskwierać samotność. Nigdy nie byłam odludkiem,
zawsze szukałam okazji do nawiązania nowych znajomości, a po kilku
tygodniach w drodze bez osoby, do której mogłabym otworzyć pysk
zaczynałam czuć przygnębienie. Obrałam więc nowy cel - dołączenie do
watahy. Nie zwlekałam, jak powiedziałam, tak zrobiłam.
Pod nogami siąpiło mi zimne, lepkie błoto. Intensywny deszcz
rozpuszczał ziemię przez trzy bite dni i teraz, gdy nareszcie ustał,
moje łapy wyglądały jak bezkształtne gliniane rzeźby. Ciężko chodziło
się w takim stanie, ale z pewnością było to lepsze niż gorące, niemal
parzące piaski pustynne. Szybko kopnęłam samą siebie prądem i
podreptałam nieco szybciej w stronę widocznej w oddali rzeki.
Jej koryto było płytkie, a w wodzie zmąconej intensywnym deszczem
pluskały się soczyste ryby. Na ich widok zaburczało mi w brzuchu.
Niewiele myśląc, skoczyłam w pogoń za kilkoma łososiami - w końcu i tak
byłam już mokra. Kilkakrotnie ryba wyślizgnęła mi się z pyska, ale w
końcu pochwyciłam pięknego, dużego osobnika. Gdy tylko wynurzyłam pysk z
wody, zauważyłam jakiegoś wilka stojącego na brzegu i przyglądającego
mi się z uwagą.
(Do dokończenia przez kogokolwiek!)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz